Istnieją ponoć ludzie, którzy bardzo dziwnie zachowują się na rajskich wyspach - leżą plackiem na piasku, pływają, odpoczywają... Na szczęście to nie dotyczyło naszej DAMY! Po śniadaniu (ech, śniadanie na świeżym powietrzu, kilka metrów od brzegu morza to jest to!) wyruszyłyśmy na podbój mniejszej z wysp Perhentian. Na początku zawędrowałyśmy do wioski tubylców, czyli Fishermen Village. Ta wycieczka pozwoliła nam zorientować się w cenach wodnych taksówek, przebiegu szlaków po wyspie, ilości restauracji. Przy okazji zobaczyłyśmy (tylko z zewnątrz) jedyny na wyspie meczet. Ale za to jaki duży! W środku zmieściliby się prawodopobnie wszyscy rybacy, turyści oraz zwierzęta z okolicznej dżungli. A propos dżungli... Ktoś ostrzegł nas, że droga, którą chciałyśmy ruszyć jest "dangerous" więc wróciłyśmy na naszą plażę Petani i stamtąd powędrowałyśmy w przeciwnym kierunku. Dzięki temu zwiedziłyśmy praktycznie całą wyspę: zrobiłyśmy sobie przerwę na miłej plaży Mira, a korzystając z przejścia przy plaży Coral przedostałyśmy się na drugą stronę Kecil. Dotarłyśmy na najsłynniejszą i najbardziej obleganą plażę Long Beach, faktycznie pełną turystów z całego świata. Muzyka, pływanie i kawa na wynos na Perhentian Kecil, prawdziwie wakacyjny klimat, to jest to! (niech wszystkie Starbaksy świata się schowają przed tym, co tam kupiłyśmy :). Po odpoczynku skorzystałyśmy z water taxi aby dostać się do wioski. Młody "operator" łodzi albo gdzieś się spieszył, albo chciał zrobić na nas wrażenie, bo omało co pęd powietrza nie powrzucał nas do wody. Na szczęście nie jest tak łatwo się nas pozbyć i w komplecie dotarłyśmy w końcu na miejsce. Na koniec dnia rozegrałyśmy kilka partyjek UNO z mieszkańcami Mari Mari w bardzo miłej i wesołej atmosferze.