Dzięki półdniowej wycieczce organizowanej przez miejscowe biuro można z łatwością poznać wszystkie atrakcje okolicy. Z ulotek informacyjnych wynikało, że plany wycieczek są w zasadzie identyczne, podejrzewam, że płaci się więcej za możliwość jazdy nowszym samochodem lub za lepiej mówiącego po angielsku przewodnika. Nasz jeep...nie należał do najnowocześniejszych, ale dał radę dojechać wszędzie tam, gdzie miał. Zaczęliśmy ok 9:00 od fermy motyli, potem wjechaliśmy na najwyższe wzniesienie Cameron H. (Gunung Brinchang) uwieńczone metalową wieżą, na którą można wejść i popatrzeć na panoramę okolicy. Niedaleko wieży znajduje się jedno z wejść do tzw Mossy Forest, czyli lasu, w którym zamiast po ziemi chodzi się po splątanych korzeniach i gałęziach drzew...Mam nadzieję, że ten las zajmuje o wieeeele większy obszar niż mogą zobaczyć turyści - ten jeden mały fragment, który nam pokazano jest już mocno zadeptany. Przewodnik stwierdził nawet, że prawdopodobnie zniknie w ciągu kilku lat. Z drugiej strony nie widział potrzeby ochrony lasu, np stworzenia tam jakiegoś rodzaju parku narodowego. Cóż, liczmy na to, że las jakoś sam się przed nami obroni i zregeneruje w porze deszczowej kiedy nie ma tylko odwiedzających. Do tej pory sprzyjała nam pogoda i nawet świeciło słońce (przewodnik powiedział, że to pierwszy raz od dwóch tygodni). Co prawda, gdy zatrzymaliśmy się w miejscu, skąd zobaczyć można słynne plantacje herbaty niebo powoli się chmurzyło, ale i tak kolejny raz możemy powiedzieć, że dopisało nam szczęście. Deszcz lunął dopiero gdy dotarliśmy do fabryki herbaty "BOH". W fabryce można przeczytać nieco o jej historii i brytyjsckich założycielach (oraz ich potomkach, którzy nadal zarządzają firmą), zobaczyć proces produkcyjny (maszyny wciąż pracują i produkują) oraz kupić herbatę na pamiątkę w sklepiku (a jakże). I co najważniejsze - można na miejscu w kawiarni spróbować lokalną herbatę i zjeść ciastko, co z chęcią zrobiłyśmy. Ostatnim punktem wycieczki były odwiedziny na farmie truskawek, dziwnym miejscu, zwłaszcza dla kogoś, kto mieszka w zagłębiu najlepszych na świecie kaszubskich truskawek :) Podobne dziwne odczucia musi mieć pewnie Japończyk jedzący sushi np w Wejherowie :) W każdym razie kupiłyśmy pudełko malajskich owoców na spróbowanie i okazały się ładnie wyglądać, ładnie pachnieć, ale smakować...moim zdaniem trochę tak, jak hiszpańskie truskawki, które można kupić w Polsce wiosną.
Po południu rozpadało się na dobre. Żeby wypełnić sobie czas do końca dnia postanowiłyśmy (jak prawdziwa DAMA:) udać się do lokalnego salonu piękności, zajmującego się refleksologią oraz innymi masażami. We trójkę (ja,Magda i Ania) oddałyśmy się w ręce malajskich specjalistów (tak, tak, mężczyzn; mój był w okolicach 60tki, ale dziewczynom przypadli młodsi panowie, którzy w dodatku po jakimś czasie zaprosili je na piętro). Dorota dołączyła do nas po masażach - całe szczęście, że postanowiła zostać w hostelu i zachowała zimną krew! Okazało się, że wolontariusze, którzy zaoferowali się kupić nam bilety na autobus do Kuala Lumpur na następny dzień nie poradzili sobie - w punkcie sprzedaży usłyszeli, że "nie ma już wolnych miejsc" i poddali się. Tymczasem Dorota znalazła w Internecie innego przewoźnika, którego biuro znajdowało się tuż od hostelu i rzutem na taśmę (był już wieczór) kupiła nam bilety. Dzień zakończyłyśmy małym turnee po sklepikach i kolacją w wypróbowanej restauracji z mega hamburgerami.