Tego dnia przekonałyśmy się, że mimo starannych przygotowań i doboru bagażu nie więłyśmy bardzo istotych rzeczy. Zapomniałyśmy mianowicie o spakowaniu przenośnego teleportartora lub chociażby składanego helikoptera. Lub sanek jeżdżących po dżungli! Nasz autokar (w nazwie mający VIP i LUX i oczywiście sporo wolnych miejsc na pokładzie) opuścił Tanah Rata ok. 10:00 i rozpoczął niekończący się zjazd w stronę Kuala Lumpur. Naprawdę niekończący! Po tysiąc pięćsetnym zakręcie miałam już serdecznie dosyć, a okazało się, że to dopiero fragment drogi...Tak więc jechałyśmy, jechałyśmy i jechałyśmy, aż w końcu...dojechałyśmy do stolicy, skołowane, ale żywe. Przez całą tą uciążliwą jazdę na moment zawahałyśmy się gdzie wysiąść, ale na szczęście zrobiłyśmy to na ostatnim, dobrym przystanku. Nasz nowy hostel (The Explorers Guesthouse) rekalmował się, że znajduje się w bardzo dobrym miejscu, niedalego dworca autobusowego i innych środków komunikacji i faktycznie, odnalazłyśmy go bez problemu. Mimo, że na śniadanie był nieśmiertelny chleb tostowy i masło orzechowe, to spodobało mi się tam (mam nadzieję, że dziewczynom również) - samo centrum, turystyczna międzynarodowa atmosfera, wi-fi , herbata i kawa, fajne łazienki i oryginalnymi drzwiami :) Jak zwykle żwawo zakwaterowałyśmy się w naszych pokojach i bez ociągania wyruszyłyśmy "w miasto". Kuala Lumpur przywitało nas ...deszczem. Bez parasola, ale z mapą i wolą walki powędrowałyśmy w stronę centrum turystycznego, czyli tam, gdzie na niewielkiej powierzchni mieszczą się wszystkie budynki, które turysta powinien zobaczyć. Ech, singapurskie i malajskie mapy...Pokazują jedynie mniej więcej kierunek gdzie należy się udać, a później trzeba nieco wysiłku żeby się zorientować co i jak, bo na żywo wszystko wygląda jakoś inaczej :) W każdym razie rozpoczęłyśmy zwiedzanie od Muzeum Sztuki Arabskiej - bardzo nowoczesnego i interesującego, pełnego arabskich uczniów na wycieczkach szkolnych. Mnie najbardziej spodobały się modele meczetów z różnych państw świata. Aha, w muzealnym sklepiku na parterze nie wolno robić zdjęć. Dostałam upomnienie, ale naprawdę nie zauważyłam wcześniej tego zakazu :).
Po wizycie w muzeum zwiedziłyśmy park z orchideami oraz z jeleniami - miejsca wytchnienia dla mieszkańców stolicy od miejskiego zamieszania, ale niezbyt "spektakularne". Zrezygnowałyśmy z wejścia do parku ptaków głównie z powodu bardzo niepewnej pogody. Posilone kanapkami i szejkami (takimi do picia:) kupionymi "przy ptakach" skierowałyśmy się w stronę meczetu Sultan Salahuddin Abdul Aziz, czyli największego meczetu w KL. Przed wejściem do środka każda kobieta (czyli zagraniczna, niemuzułmańska turystka) jest proszona o ubranie specjalnego stroju, łącznie z nakryciem głowy, aby odpowiednio wyglądać w świątyni. Jestem pewna, że wyglądałyśmy odpowiednio (trochę jak zakonnice...:), częściowo umiałyśmy się nawet zachować - porozmawiałyśmy z panem, który rozdawał specjalne ulotki dla niewiernych i próbował zapoznać nas z zaletami islamu. Później jednak zrobiłyśmy sobie chyba trochę nieodpowiednie fotograficzne żarty...za co ukarana została Dorota. Miła pani, która wypożycza stroje zgodziła się zrobić nam pamiątkowe zdjęcie i niechcący upuściła Doroty aparat, który od tej pory nie działał prawidłowo. To chyba mini zemsta Allaha za wygłupy w meczecie :)
Zgodnie z planem wieczór w Kuala Lumpur miałyśmy spędzić na kolacji w słynnych Petronas Towers, a po niej spróbować "coś z duriana" (wybrałyśmy ciasteczka) oraz obejrzeć spektakl światło-dźwięk (przed wieżami). Wszystko to udało nam się zrealizować i tym samym zakończyłyśmy pomyślnie kuala-lumpurski "Dzień Malajski".