Za nami dzień pełen wrażeń! Zwiedzanie wyspy rozpoczęłyśmy od podróży tricyklem do miejscowości Baclayon, gdzie mieści się drugi najstarszy kościół na Filipinach (najstarszym jest kościół Św. Augustyna w Manili. Nasz "intramurowski" hotel był położony jakieś 50m od niego). Następnie pojechałyśmy do Loboc, skąd rozpoczynają się rejsy po rzece o tej samej nazwie. Obejrzałyśmy ruiny kościoła w Loboc i około 11:00 zostałyśmy zaokrętowane na statek. W cenie rejsu jest lunch (zjadłyśmy), śpiew pani i gra gitarzysty (wysłuchałyśmy) oraz występ całej grupy pań na specjalnej platformie, przy której zatrzymuje się statek - panie śpiewają, grają na mandolinach i tańczą (zobaczyłyśmy i podziwiałyśmy). Nabrzeża rzeki są piękne - wysokie, porośnięte gęstą dżunglą. Cały rejs był bardzo miłym doświadczeniem. Następnym punktem naszego planu była wizyta w Eco-Tourism Adventure Park i zjazd na "zip-line", gdzie zawiózł nas pan na motorze (dobrze, że to tylko 4 km!). Nad rzeką Loboc rozciągnięte są metalowe liny, którymi przejeżdża się z jednej strony na drugą (my zdecydowałyśmy się na powrót gondolą). Niestety, gdy już miałyśmy kaski w rękach - rozpadał się tropikalny deszcz i zjazdy zostały wstrzymane na dobrą godzinę. Spędziłyśmy ją po prostu siedząc na szczycie wzniesienia, rozmawiając i "obserwując przyrodę". W końcu ten bujny, zielony, ogromny ogród musi zostać podlany :) Gdy deszcz ustał Magda jako pierwsza została odpowiednio "przymocowana" do liny: jedzie się w pozycji leżącej (oczywiście brzuchem w stronę ziemi :) i... tak, jest
bardzo wysoko, szybko i na pewno strasznie dla kogoś z lękiem wysokości.Dałyśmy radę i cieszyłyśmy się, że się zdecydowałyśmy - niezapomniane przeżycie i piękne widoki! Powrót gondolą dał możliwość spojrzeć na panoramę okolicy jeszcze raz na spokojnie.
Wróciłyśmy na główną drogę i za moment zatrzymałyśmy autobus jadący w stronę naszego ostatniego zaplanowanego na dziś przystanku. Byłyśmy jedynymi turystkami, panowie z obsługi przypilnowali, żebyśmy wysiadły w dobrym miejscu. Kolejny raz zostałyśmy podwiezione motorem (do wejścia do punktu widokowego Czekoladowych Wzgórz), wspięłyśmy się po schodach na górę i mogłyśmy w końcu zobaczyć najsłynniejszą atrakcję wyspy Bohol. Uwaga na marketingową nazwę: wzgórza przez większość roku są zielone, a tylko czasem zmieniają kolor na brązowy co ma kojarzyć się z czekoladą...ale czy by tak samo działały na wyobraźnię, gdyby nazywały się po prostu "Wzgórza Zielone" albo "Boholskie"?:) Tak, czekolada jest zawsze strzałem w dziesiątkę :) Wróciłyśmy do Tagbilaran kolejnym wyspiarskim autobusem (i trycyklem z dworca autobusowego do hotelu) i zjadłyśmy kolację, do której Magda wypiła coś, o kolorze płynu do spryskiwaczy. Uspokajam, że mimo iż wypiła całą szklanę wygląda dobrze i zdrowo :) Zasłużyłyśmy na dzień plażowy - jutro ruszamy na wyspę Panglao!