Wyspa Panglao i Alona Beach to turystyczna mekka...Koreańczyków (Koreańskie hotele, restauracje, sklepy...) i punkt zbiorczy wszystkich, którzy zamierzają wyruszyć "na morze". :
Pobudka: 5:30. Zaokrętowanie: plaża Alona, 6:00. Po zaokrętowaniu następuje masowy desant na delfiny. Dziwne, że wciąż pojawiają się w określonych miejscach: silniki łodzi zbudziłyby umarłego, a co dopiero przestraszyły zwierzęta. A mówimy o około 40 łodziach, z których każda, po pojawieniu się delfina próbuje ruszyć w jego stronę! Po morskich manewrach łodzie przybijają do wybrzeży wyspy Balicasag, gdzie wygłodniali turyści mogą się posilić i "wypłynąć" do "santuarium ryb". Myślniki są jak najbardziej na miejscu: nie ma mowy o prawdziwym płynięciu, ponieważ woda jest bardzo płytka więc w zasadzie można stojąc zajrzeć pod lustro wody. A nazwa "sanktuarium" jest mooooocno przesadzona - zniszczony koral i kilka ryb to wszystko co można tam zobaczyć i co zrobiło na nas dość przygnębiające wrażenie. Ostatni punkt programu to Virgin Island (piszczysta łacha z kilkoma straganami z jedzeniem). Chwilę pobrodziłyśmy w płytkiej wodzie i wróciłyśmy do łodzi, ponieważ zaczęło mocno padać. Woda w morzu, woda z chmur, woda wlewająca się na pokład. Pierwsza część naszego dnia stała zdecydowanie pod znakiem masowej turystyki i wilgoci :). Popołudnie spędziłyśmy na stałym lądzie, korzystając z atrakcji Alony- zjadłyśmy smaczny obiad w jednej z plażowych restauracji (Magdy ryba zadymiła pół tego miejsca:), poddałyśmy się godzinnemu masażowi oraz wypiłyśmyobiecywaną sobie wcześniej kawę. Następny przystanek - wyspa Pamilacan.