Poranek rozpoczął się niezbyt dobrze, ale wieczorem okazało się, że dzień potoczył się dokładnie tak, jak powinien. Po prostu Filipiny postanowiły utrzeć nam trochę tego europejskiego, zdyscyplinowanego nosa :). Rano okazało się, że zbyt mało czasu przeznaczyłyśmy na śniadanie w pobliskiej knajpce (chociaż pół godziny wydawało nam się w porządku)- wypiłyśmy więc napoje i zapakowane jedzenie wzięłyśmy ze sobą. O 9:00 umówione byłyśmy na rejs na Pamilacan, ale wcześniej chciałyśmy odebrać nasze rzeczy z pralni (i tak już spóźnione, miały być gotowe poprzedniego wieczoru). Niestety okazało się to niemożliwe - nasze czyste ubrania były "gdzieś", wciąż niegotowe. Usłyszałyśmy, że dojadą za "pół godziny", co mogło znaczyć cokolwiek. Organizator naszego rejsu usłyszał od nas, że musimy poczekać i (być może w akcie zemsty :) powiedział nam wysoką cenę za nasz rejs powrotny z Pamilacan do Baclayon na Bohol. Powoli jednak wszystko zaczęło wracać na dobry tor. Zjadłyśmy nasze śniadanie na wynos, pranie przyjechało motorem do pralni, znalazłyśmy ofertę tańszego rejsu i zbiłyśmy cenę naszej łodzi. Przed 10:00 wypłynęłyśmy na Pamilacan. Po ponad godzinnym rejsie (widziałyśmy rekina wielorybiego!) dobiliśmy do wybrzeża. Później dowiedziałyśmy się, że wyspa ma dwie części - tą bardziej turystyczną, gdzie zatrzymują się łodzie, mieszczą się chatki na wynajem (takie jak nasze Enas
Cottages) i gdzie można umówić się z przewodnikami na snorkling oraz część biedniejszą, gdzie mieszkańcy (ponoć na własne życzenie, ale to sprawa do wyjaśnienia) odcięli się od turystyki. Przywitałyśmy się z Elizabeth (żoną Enasa), która wskazała nam nasz pokój - okazało się, że drugą część naszej chatki zajmuje Polak - Maciek z Wrocławia. Poleżałyśmy na plaży, zjadłyśmy smaczny obiad przygotany przez Elizę (jedzenie na świeżym powietrzu na brzegu morza - tu wszystko jest smaczne!) i postanowiłyśmy zwiedzić wyspę. Pamilacan jest malutka, "część turystyczną" można zwiedzić w kilkanaście minut. Jest tu niebieski kościół, do którego dwa razy w miesiącu przypływa ksiądz, boisko (poznany przez nas Maciek przywiózł dla tutejszych dzieci siatki do siatkówki i piłki), przystań łodzi, ruiny dwustuletniej hiszpańskiej warowni, domy mieszkańców. Za zabudowaniami odkryłyśmy również lokalny cmentarz. Nie ma tu oczywiście tradycyjnej ulicy, a części wyspy łączy droga zbudowana z płyt - i tą właśnie drogą ruszyłyśmy wgłąb lądu (pod górkę, żeby nie było za łatwo). Mijałyśmy kolejne domy, sklepiki, ośrodek zdrowia; doszłyśmy do szkoły podstawowej i chwilę później zawróciłyśmy w stronę naszej plaży. Przyrzekamy, że nic nie majstrowałyśmy przy generatorze prądu, który znajduje się właśnie przy szkole :), ale faktem jest, że późnym popołudniem generator się popsuł i cała wyspa zatonęła w ciemnościach. Nasz plażowy posiłek zmienił się dzięki Elizabeth w romantyczną kolację przy świecach (w zasadzie przy jednej świecy:), dzięki której mogłyśmy zobaczyć nie tylko trochę siebie nawzajem, ale i zawartość talerzy :). Zmrok zapada tu (dość gwałtownie) o 18:00 więc niekoniecznie miałyśmy ochotę na sen - postanowiłyśmy więc po prostu posiedzieć na naszej plaży. Tymczasem, kilka metrów dalej, dwóch filipińskich chłopaków rozpaliło ognisko i przygotowało stolik i krzesełka. Na stoliku pojawiła się butelka rumu (i dwie tylko dwie wspólne dla wszystkich szklanki), a wkrótce potem zaproszenie dla nas od Enasa do spróbowania rumu razem z nimi. Enas (wykorzystany chyba tylko do przekazania nam zaproszenia :) wkrótce odszedł, dołączył za to Maciek i tak spędziliśmy w piątkę wieczór przy polsko-angielsko-visaja-tagalog rozmowach, które wraz z upływem czasu robiły się coraz weselsze i mniej zrozumiałe :). Jedną z najważniejszych rzeczy, jakich się dowiedziałyśmy jest to, że Magda ma swoją własną filipińską piosenkę - jest to utwór znanego rapera Glock-9 (rapującego w tagalog) pod tytułem "Magdalena no problema" !:). Nie trzeba chyba dodawać, że chłopcy (to kuzyni z rodziny Enasa, mają po 21 lat i pracują jako przewodnicy dla snorklingujących turystów) przyrzekli, że już zawsze słysząc tą piosenkę będą pamiętać o Magdzie! Rozmawialiśmy o walkach kogutów (dniem naszego wyjazdu była niedziela, taka walka właśnie miała się odbyć po południu), o języku, muzyce (Justin, masz fanów na Pamilacan:), rodzinach (w języku visaja na przykład są inne słowa oznaczające starszego i młodszego brata), geju z Polski (tak, tak!), nowym prawie dotyczącym narkotyków i zakazie palenia papierosów każdego 15 dnia miesiąca. Można się domyślić, że przy drugiej butelce chłopcy rozkręcili się i zaprosili nas na snorkling
(wypływałyśmy o 8:00 więc nic z tego :) i zapewnili, że wyglądamy dużo młodziej niż mówimy, że jesteśmy:) (swoją drogą często jesteśmy tu pytane o wiek, co w naszej sztywnej Europie ponoć "nie wypada") Tak, dla samego tego stwierdzenia o wieku warto było pić ten rum - dziękujemy chłopaki, było bardzo fajnie!