Co można robić przez osiem godzin na lotnisku wielkością zbliżonym do Rębiechowa? Można spacerować, po raz setny oglądać wystawy sklepików, coś przegryźć, rozmawiać, czytać...Oczywiście wszystko po to, żeby nie zastanawiać się zbytnio, czy kolejny samolot na pewno przyleci. Ale po kolei.
Około 6 rano zgodnie z planem miałyśmy pożegnać wulkaniczne Camiguin i jedynym samolotem tego dnia odlecieć do Cebu. Tyle teoria. W praktyce odlot się opóźnił, ale odbył (co najważniejsze, bo choć istniał plan B w postaci wydostania się z wyspy promem, to był on mocno optymistyczny). Wylądowałyśmy więc w Cebu i w zasadzie od razu zauważyłyśmy informację na tablicy, że nasz kolejny lot do Manili został odwołany. To uczucie, kiedy wiesz, że musisz się gdzieś pojawić, a twój środek transportu po prostu nie przyleci...Bezcenne! :) Na szczęście między lądowaniem w Manili a odlotem do Hong Kongu miałyśmy sporo czasu - w teorii zagospodarowanego, ale zdałyśmy sobie sprawę, że nic z tego. O 11 rano miałyśmy za sobą zatem pożegnanie z Camiguin oraz z planami skorzystania z manilskiego spa w dzielnicy Makati:) Teraz pozostało nam jedynie czekać na cokolwiek co przyleci i zabierze nas z Cebu do stolicy. Stało się to dopiero około 18stej więc sytuacja powoli stawała się napięta. Do końca wierzyłam, że uda nam się dotrzeć, ale powoli zaczynałam się godzić z faktem, że nie zdąży polecieć z nami mój nadany bagaż. Ostatecznie, przysłowiowym rzutem na taśmę i biegiem (jak najprawdziwszym) wszystko się udało. Potem tylko szybka przesiadka w HK, odwiedziny w kawiarni we Frankfurcie poprzedzone zdjęciami z bawarskimi (?) krasnalami zdobiącymi ściany lotniska i ...dom. I tylko tego spa w Manili szkoda...Widocznie musi poczekać na nasze kolejne odwiedziny!