A i jeszcze punkt ósmy, który był przed kolacją. Otóż kiedy my udaliśmy się na krótką drzemkę po dniu pełnym wrażeń Maciek udał się sam do miasta po owoce, ale o tym następnym razem, gdyż najlepiej będzie jak historię tą opisze sam Maciek...
„Postanowiłem wyprawić się po egzotyczne owoce. Pamiętałem, że przy skręcie z głównej ulicy jest stragan owocami. Jedyną trudnością było przejście wzdłuż uliczki bez pobocza, bez chodnika, po której poruszał się w obie strony sznur najróżniejszych pojazdów Zupełnie nie podejrzewałem, że będzie to takie łatwe. Oczywiście bez trąbienia się nie obyło, ale całkiem szczęśliwie po kilku minutach dotarłem do celu. Niestety okazało się, że w najbliższych straganach były tylko jabłka i banany, co czyniło cały zakup zupełnie bez sensu, gdyż oba te owoce można dostać w każdym polskim sklepie. Ruszyłem więc dalej. Przechadzałem się zatem między kolejnymi straganami, ale bez skutku. W pewnym momencie podszedł do mnie młody człowiek, ubrany na czarno. Zapytał po angielsku, czy nie wymieniłbym mu 4 euro w bilonie na rupie, ponieważ w banku nie chcą mu tego przyjąć. Początkowo się zgodziłem, ale chwilę później uświadomiłem sobie, że mam ze sobą tylko 240 rupi (nie wziąłem nic więcej z obawy że mnie okradną) i stwierdziłem że nie stać mnie na tę wymianę. Wdałem się w krótką rozmowę, z której wynikło, że poznany człowiek jest artystą i gra na instrumencie, którego nazwy nie dosłyszałem. Człowiek ten koniecznie chciał mi pokazać swój album ze zdjęciami. Opowiadał, że był kilkakrotnie w Europie, w tym we Francji i spytał czy znam francuski. Wymieniliśmy klika zdań po francuski, co było dla mnie zaskoczeniem. mówił – niekiedy lepiej niż ja - w związku z czym powróciliśmy do angielskiego. Myślałem, że album znajduje się w pobliżu, jednak mój nowy przyjaciel zaczął nas prowadzić w drugą stronę ulicy, co chwila zapewniając, że tu już tu. Szedłem więc z trudnością myśląc o konsekwencjach swojej głupoty. W każdym razie idę za nim, on mnie gdzieś tam prowadzi, ja sobie myślę nie wiem jak trafić do domu, on mówi że na mój znak biegniemy, przed nami jakaś kręta uliczka, ludzie zaczynają wyglądać coraz bardziej podejrzanie, no i nagle dochodzimy do miejsca gdzie on mieszak. Jest to 1/3 lub ¼ naszego pokoju, gładziutka podłoga, w rogu leżała kobieta, obok niej dwójka lub trójka dzieci spała. Właściwie przed tym domkiem jest kawałek takiego tarasu, na którym widać palenisko i te nasze nany (miejscowy chleb). On koniecznie prowadzi mnie do środka, a w środku brat (jego) wyciąga album ze zdjęciami i koniecznie chce mi pokazać te zdjęcia. Tam było ciemno i potworny zaduch. Wyjaśniłem więc, że nie chce być nieuprzejmy, lecz ze względu na śpiące dzieci wolałbym oglądnąć te zdjęcia przed ich domem, z uwagi również na bezpieczeństwo- dość już w tej chwili ograniczone. Z trudem, lecz jednak udało się nam wyjść i podziwiałem przeróżne zdjęcia obu tych braci z całej Europy, jak również paszport jednego z nich, który mając więcej wiz, niż kiedykolwiek widziałem w czyimś paszporcie – miało to udowodnić, że jego posiadacz nie jest „sprzedawcą dywanów”, tylko uczciwym człowiekiem. Po chwili jednak zaczęły wyłaniać się dzieci, które życzliwie się witały wypowiadając zupełnie niezrozumiałe słowa. Wszyscy szalenie (sic!) sympatyczni. Po chwili stwierdzili, że właściwie przecież chcą mnie czymś poczęstować, skoro jestem ich gościem. Po chwili wymiany spojrzeń oraz moich - mam nadzieję udolnie skrywanych obaw - zamówiono herbatę, która po chwali pojawiła się przyniesiona przez kolejną osobę, która została mi przedstawiona jako kolejny brat, bądź kuzyn, w małych plastykowych kubeczkach. Była to masala tea, w której poza podstawowymi składnikami zawierała pływające weń płatki jakiegoś kwiecia. Przez myśli przemknęły mi wszystkie tragiczne konsekwencje picia nieznanych rzeczy podawanych przez zupełnie nieznane osoby, lecz trudno będąc gościem spróbowałem herbaty, której smak istotnie podobny był do już poznanego, bez gorzkich posmaków. Starałem się odczekać chwilę, aby sprawdzić, czy po niewielkiej ilości tej herbaty mam jakiekolwiek niepożądane efekty. Nie mam pojęcia na ile okres wyczekany przeze mnie mógł gwarantować jakąkolwiek ochronę, lecz chcąc wyrwać się już z wizyty i udać się na zakupy papaji spiesznie wypiłem resztę napoju. Chwilę porozmawialiśmy o europejskich doświadczeniach obu braci, przy okazji czego dowiedziałem się, że oboje są analfabetami - posługując się płynnie językiem angielskim, z akcentem, którym mógł pochwalić się jedynie jeden z naszych trzech przewodników.
W pewnym momencie, chcąc zaprezentować swoje umiejętności, wyciągną jedną z lalek – maharanię i przedstawił krótką scenkę. Potem wziął lalkę podwójną, która w błyskawicznie mogła zmieniać się z maharadży w maharanie i na odwrót.
Gdy wyraziłem entuzjazm, gospodarze stwierdzili, że mogę taką lalkę przecież mieć. Wzruszyłem ramionami, wspominając o kwocie z którą wybrałem się na zakupy. Spytałem o cenę lalki – 20 euro. Niby nie wiele, lecz wydało mi się zbyt dużo. Wytłumaczyłem, ze mnie nie stać. Stwierdzono, ze nie ma to najmniejszego znaczenia i mogę zapłacić, ile zechcę, natomiast lalkę maharani dostaje od nich w prezencie. Serdecznie podziękowałem i gospodyni spiesznie wynalazła jaką foliową siatkę, do której włożyłem prezenty. Szczęśliwie przyjechał rikszą ktoś chcący kupić wyrabiane przez nich lalki, co spowodowało zamęt pozwalający mi przeforsować idee kupna papai. Wyszliśmy na główną ulice – poczułem się lepiej, lecz dalej sprawdzałem czujność organizmu i refleks. Wszystko wydawało się być w porządku. Po przejściu około 200 metrów znaleźliśmy się w sklepiku oferującym sok z papi. Kolega wymienił kilka zdań ze sprzedawca po czym ten wyciągną z kartonu i gazecianych zawiniątek owoc, który mi podał. Papaja kosztowała 30 rupi. Spełniony zakupem wracałem wraz z hinduskim przyjacielem do hotelu wskazałem drogę, lecz towarzyszył mi tylko dokąd znajdowaliśmy się na głównej ulicy. W boczną uliczkę prowadzącą do hotelu nie chciał ze mną wejść wyjaśniając, że nie spodobałoby się to mojemu przewodnikowi – co oczywiście wzbudziło we mnie kolejne podejrzenia. Stwierdził, że zaczeka tutaj na skrzyżowaniu 10, 15 minut nim wrócę. Idąc do hotelu odwracałem się parokrotnie sprawdzając czy nikt za mną nie idzie, rozważając powrót do umówionego miejsca rikszą – z powodów bezpieczeństwa. Ostatecznie zabrawszy ze sobą 800 rupi oraz banknot 10 zł i kilka monet z Polski – w kompletnym braku jakichkolwiek polskich rzeczy, które można by komuś sprezentować. Wróciłem piechotą,, ofiarowałem przeznaczoną kwotę, wyjaśniając z przykrością, że tylko tyle jestem w stanie….uściski dłoni i serdeczne pożegnanie.